Zagadnienie „dwóch płci” powinno być co najwyżej naukowo-filozoficzną ciekawostką, niestety po tym jak najpotężniejsze państwo świata zdecydowało się uczynić nihilistycznego gwałciciela swoim kolejnym prezydentem, stało się na powrót pretekstem do zadawania cierpienia na ogromną skalę:
Polityką Stanów Zjednoczonych jest uznawanie dwóch płci: męskiej i żeńskiej. Płci te są niezmienne i opierają się na fundamentalnej i niepodważalnej rzeczywistości. (…)
(a) „Płeć” oznacza niezmienną biologiczną klasyfikację jednostki jako męską lub żeńską. „Płeć” nie jest synonimem ani nie obejmuje koncepcji „tożsamości płciowej”. (…)
(d) „Kobieta” oznacza osobę należącą, od momentu poczęcia, do płci, która produkuje dużą komórkę rozrodczą.
(e) „Mężczyzna” oznacza osobę należącą, od momentu poczęcia, do płci, która produkuje małą komórkę rozrodczą.
Dekret Trumpa ma jeden cel: udręczyć osoby transpłciowe, a także pokazać symboliczną supremację chrześcijańskich neofaszystów. Jednym pociągnięciem gwałcicielskiego pióra zdaje się on wymazywać z prawnego i społecznego istnienia całą znienawidzoną przez chrześcijańskich faszystów grupę. Nie trzeba było nawet budować gett czy obozów.
Fakt, że wykorzystują w tym celu kłamstwa o umocowaniu swej nienawiści w „biologicznej klasyfikacji”, przy jednoczesnym frontalnym ataku na naukę jako taką, jest obsceniczny.
Równie obsceniczni są idioci, którzy dołączają się do takiego science-washingu hejtu. Przykład polski:

Podobną propagandę widzimy za oceanem. Jesse Singal, eks-dziennikarz, który przekwalifikował się na aktywizm anty-trans, w napisanym na szybko njusletterze stwierdził, że dekret Trumpa „sam w sobie oferuje całkiem sensowną i użyteczną definicję płci”. Na poparcie swoich wywodów przywołał wątek, który na Twittera wrzuciła konserwatywna pisarka Carole Hooven, rozżalona, że publikacji jej wywodów odmówił „Guardian”, gdy publikował artykuł o naukowych ocenach dekretu Trumpa.
W swoim opublikowanym na Twitterze wątku Hooven argumentuje, że teoria płci użyta w dekrecie Trumpa definiuje ją jako bycie zaprojektowanym w kierunku produkcji gamet określonego typu:
Istnieją dwie kategorie rozrodcze i Trump ma rację, że są one oparte na rodzajach gamet, do których produkcji jednostki są zaprojektowane. Zakładam, że nie wspomniał o chromosomach, ponieważ został poinformowany, że nie każda kobieta ma układ XX, a nie każdy mężczyzna układ XY – nawet wśród ssaków, w tym ludzi. Jedyną cechą wspólną dla każdej kobiety jest to, że jej układ rozrodczy jest zaprojektowany do produkcji komórek jajowych (nawet jeśli nie działa).
W rzeczywistości dekret Trumpa nie zawierał ani implicite, ani explicite teorii „płci jako bycia zaprojektowanym do produkcji określonych gamet”, zamiast tego zawierał wersję teorii płci rozumianej jako klasyfikacja osobników na podstawie rodzaju produkowanych gamet.
Pogląd, że „nauka”, czy „biologia” czyni atak Trumpa na prawa obywatelskie osób trans zasadnym, jest niepoważny z dwóch powodów. Po pierwsze „teoria płci” przywołana przez dekret nie wytrzymuje racjonalnej krytyki. Po drugie, gdyby nawet wytrzymywała, to z „biologicznych” faktów czy teorii o płciowości w żaden sposób nie wynika koniecznie takie lub inne traktowanie osób trans. To przykrywka, racjonalizacja decyzji, które mają charakter wyłącznie ideologiczny i prawno-etyczny: są narzuceniem określonej moralności publicznej, mocno zanurzonej w rozumowaniach o silnie religijnych korzeniach.
Trump zadekretował wewnętrznie niespójną i prostacką „teorię płci”
Wiele pojęć związanych z biologią, które laikom mogą się wydawać jasnymi lub jednoznacznymi, dla biologów i filozofów biologii stanowią kłopot, szczególnie gdy próbują oni nadać tym pojęciom znaczenia jasne i jednoznaczne w różnych kontekstach, w których mogą być używane. Przykładem mogą być pojęcia takie jak „ewolucja” czy „gatunek”, które stanowiły – i nadal stanowią – przedmiot debat co do tego, co się za nimi kryje lub powinno kryć.
Płeć nie jest tu wyjątkiem.
Bardzo ciekawe spojrzenie na tę kwestię prezentuje artykuł:
„Sex By Design: A New Account of the Animal Sexes”
Polecam go nie dlatego, że uważam, że autorzy zaprezentowali „prawdziwe” czy „najlepsze” teoretyczne sformułowanie pojęcia płci, ale dlatego, że obok argumentów na rzecz własnego poglądu dokonują przeglądu różnych koncepcji i definicji płci w literaturze przedmiotu.
Dodatkowo to właśnie oni są zwolennikami rozumienia płci jako „bycia zaprojektowanym do produkcji określonych gamet”, poglądu, który, moim zdaniem błędnie, co postaram się wyjaśnić, cytowana wcześniej Hooven przypisuje Trumpowi.
Wśród przywoływanych przez autorów tej pracy innych koncepcji płci znajduje się i podobna do zawartej w dekrecie Trumpa:
Najprostsza i najbardziej oczywista teoria głosi, że bycie samicą sprowadza się do zdolności do produkcji jaj, a bycie samcem do zdolności do produkcji plemników. Zwierzę, które może produkować zarówno jaja, jak i plemniki, byłoby jednocześnie samcem i samicą, czyli hermafrodytyczne. Nazwijmy to „prostą początkową teorią płci”.
Niestety:
Jednak prosta teoria początkowa nie może być poprawna, z powodów powszechnie uznawanych. Po pierwsze, zgodnie z tą teorią, osoby bezpłodne przez całe życie nie byłyby ani mężczyznami, ani kobietami. Po drugie, kobiety po menopauzie nie byłyby faktycznie kobietami. Po trzecie, młodociani mężczyźni nie byliby faktycznie mężczyznami. Problem z tymi konsekwencjami nie polega tylko na tym, że są one „nieintuicyjne”. (…) Uważamy raczej, że taki wniosek jest sprzeczny z powszechnym biologicznym użyciem – tym samym, które teoria stara się uchwycić.
Niektórzy uczeni, którzy forsują taką koncepcję płci, akceptują jej nieintuicyjne konsekwencje, w tym, że liczne osobniki różnych gatunków mogą nie mieć płci w ogóle:
Griffiths (2020), jak zauważyliśmy, początkowo definiuje płeć w kategoriach zdolności do produkcji określonych rodzajów gamet: „Samce produkują małe gamety, a samice produkują duże gamety”. Następnie wskazuje, że według tej definicji nie wszystkie osobniki w gatunku rozmnażającym się płciowo będą miały płeć. Na przykład sugeruje, że bezpłodne robotnice pszczół nie są faktycznie samicami, ponieważ ich genomy zostały zaprogramowane tak, aby zahamować rozwój jajników, zanim będą mogły się rozmnażać. Jak to ujmuje: „Istnieje ludzki imperatyw, by wszystko przypisywać do określonej płci… ale biologia tego nie podziela”. Biologia dopuszcza pewne luki lub braki, i musimy się z tym faktem pogodzić.
Rzecz jasna żadnej takiej akceptacji nie ma w dekrecie wypuszczonym przez gwałciciela i przestępcę zajmującego stanowisko prezydenta USA. Wręcz przeciwnie, choć płeć ma być klasyfikacją osobników dokonywaną na podstawie zdolność do produkcji określonej wielkości gamet, płeć według dekretu mają już nawet zygoty („od poczęcia”), które same będąc pojedynczą komórką, rzecz jasna żadnych gamet produkować nie mogą. Płeć, jak sugeruje dekret, zawsze jedną z dwóch dostępnych, ma każda osoba. Ale jeśli płeć to klasyfikacja wynikła ze zdolności do produkcji gamet, wtedy, konsekwentnie, osoby niezdolne do produkcji żadnych gamet, płci nie mają.
Obnaża to też absurd wywodów ludzi pokroju Singala czy Sakowskiego, którym wydaje się, że teoria zawarta w dekrecie to „oczywistość” dla biologów. Być może dla marnych biologów, którzy nie spędzili minuty, by przemyśleć logiczne konsekwencje proponowanej teorii płci, jest to oczywiste, ale nie dla innych.
Wracając do naszego artykułu o płci: innym podejściem do pojęcia „płci” jest uznanie, że nie ma czegoś takiego jak „płeć po prostu”:
Fausto-Sterling wyraża zwątpienie w możliwość znalezienia jakiejkolwiek podstawowej cechy biologicznej, która byłaby wspólna dla wszystkich i tylko samców zwierząt, oraz innej, która byłaby wspólna dla wszystkich i tylko samic. Zamiast tego, aby uznać różnorodność i złożoność przejawów płci, proponuje rozłożenie płci na różne zmienne, takie jak płeć hormonalna, płeć genitalna i płeć gonadalna, które mogą być łączone w różny sposób u różnych osobników.
Abstrahując od użyteczności i sensowności tej koncepcji, nie jest ona „teorią płci” zawartą w dekrecie Trumpa, który spędza sporo czasu na wmawianiu, że „płeć” odnosi się do jednorodnego zjawiska bezpośrednio określanego przez „produkcję gamet”, które u każdego człowieka w całej rozciągłości prezentuje się jako jedna z „dwóch płci” po prostu.
Autorzy cytowanego artykułu, jak wspomniałem, forsują własną „teorię płci”, która ma być znacznie bardziej wyrafinowaną wersją „płci jako produkcji gamet”. Dokładniej, proponują rozumieć płeć przez pryzmat celu, jakim jest produkcja gamet, celu realizowanego przez struktury i procesy zaprojektowane przez proces ewolucyjny, który je wyselekcjonował pod kątem realizowania takiej właśnie funkcji biologicznej:
Naszym zdaniem płeć jednostki nie zależy od predyspozycji, lecz od projektu (designu). To, co czyni jednostkę męską, nie wynika z samej zdolności czy predyspozycji do produkcji plemników, lecz z faktu, że jest ona zaprojektowana do ich produkcji.
Innymi słowy, to właśnie oni proponują teorię płci, którą według konserwatywnej propagandystki Hooven zawiera dekret Trumpa. W rzeczywistości i Trump i Hooven, odrzucając pewne nieintuicyjne konsekwencje tej teorii, pokazują, że to, co faktycznie forsują, jest z góry przyjętym założeniem, że osoby trans to fikcja, założeniem post hoc racjonalizowanym pokracznie zniekształconymi teoriami o płci.
Teoria o „płci jako dizajnie” jest o tyle bardziej wyrafinowana od „prostej teorii płci”, że dla przypisania danego osobnika do danej płci nie wymaga faktycznej zdolności produkcji określonych gamet w każdym momencie jego życia. Wystarczy, że osobnik posiada jakiekolwiek struktury lub procesy, których biologiczną funkcją wyselekcjonowaną ewolucyjnie jest właśnie taka produkcja. Funkcja ta może u danego osobnika, w danym momencie, z różnych powodów, nie działać, choćby dlatego, że jest zależna od współdziałania różnymi innymi struktuami i procesami. Przykład, którym przytaczają autorzy, to gen SRY:
Najbardziej oczywistym sposobem rozumienia tego, że jednostka jest zaprojektowana do produkcji plemników, jest odwołanie się do posiadania części lub procesów, których biologiczną funkcją jest właśnie produkcja plemników. Posiadanie jąder to przykład posiadania narządu, którego proksymalną funkcją biologiczną jest produkcja plemników. Z kolei aktywna kopia genu Sry to przykład posiadania elementu, którego dystalną funkcją biologiczną jest produkcja plemników. Oznacza to, że aktywna kopia genu Sry stanowi wystarczający warunek bycia mężczyzną, ale nie jest to warunek konieczny.
Zygota może być płci męskiej, bo nawet jeśli nie produkuje plemników, posiada już geny, których funkcją jest programować rozwój struktur i procesów, które umożliwiają produkcję plemników.
Takie ujęcie płci ma jednak pewne nieintuicyjne konsekwencje, otwarcie odrzucane przez ideologów pokroju Trumpa czy Hooven:
Naszym zdaniem niektórzy ludzie nie są wyłącznie mężczyznami ani wyłącznie kobietami, lecz jednocześnie mężczyznami i kobietami. Dlatego odrzucamy pogląd, że płeć ludzka jest „binarna” w sensie istnienia tylko dwóch wzajemnie wykluczających się kategorii: męskiej i żeńskiej.
Rozważmy na przykład przypadek stanu owotestikularnego (czasem nazywanego „prawdziwym hermafrodytyzmem”), który dotyka około 1 na 20 000 osób. Osoby z tą cechą rodzą się z jednym jajnikiem i jednym jądrem. Zgodnie z naszym ujęciem taka osoba byłaby mężczyzną, ponieważ posiada narząd lub proces, którego funkcją biologiczną jest produkcja plemników. Jednocześnie byłaby kobietą, ponieważ posiada narząd lub proces, którego funkcją biologiczną jest umożliwienie produkcji komórek jajowych.
Większość osób z tym stanem jest niepłodna i oczywiste jest, że nikt nie może pełnić jednocześnie zarówno roli męskiej, jak i żeńskiej w ludzkim rozmnażaniu. Jednak, jak już podkreśliliśmy, w naszym ujęciu płeć nie zależy od faktycznej zdolności do produkcji dużych lub małych gamet, lecz od tego, do czego jednostka jest zaprojektowana. Co więcej, to, czy ktoś jest zaprojektowany do produkcji komórek jajowych lub plemników, zależy od posiadania określonych narządów – w szczególności gonad – których funkcją biologiczną jest wytwarzanie odpowiednich gamet.
Dla kontrastu oto jak Hooven twierdząca, że „płeć to dizajn”, radzi sobie ze zjawiskiem interpłciowości:
Jeszcze jedna rzecz – osoby z ovotestis są niezwykle rzadkie i, o ile mi wiadomo, nie ma udokumentowanych przypadków, w których ktoś z tym stanem byłby w stanie naturalnie produkować zarówno żywotne plemniki, jak i komórki jajowe. Z hormonalnego punktu widzenia byłoby to ogromnym wyzwaniem. (…)
Istnieją dwie płcie.
Udaje, że problemu nie ma, a każdy człowiek jest „jednej z dwóch płci”. Odrzuca logiczne konsekwencje teorii, którą rzekomo sama wyznaje, oraz, zupełnie fałszywie, przypisuje też Trumpowi.
Fakty i normy
Widzimy więc, że rzekome naukowe fundamenty dekretu Trumpa są przegnite. Nawet gdyby nie były, to dekret jako całość nadal nie miałby sensu. Z takiego czy innego stanu rzeczy opisanego przez biologię bezpośrednio nie da się wywieść norm moralnych, czy prawnych, jak próbuje to robić Trump.
Nauka i biologia nie jest w ogóle potrzebna do tego, by rozumieć jakoś płeć. „Płeć po prostu” nigdy nie była i nadal nie jest wyłącznie pojęciem z języka naukowego. Co więcej, przez większość swojej historii ludzie zapewne posiadali jakieś koncepcje „płci”, które, rzecz jasna, nie miały nic wspólnego z „gametami”, „genami” czy „chromosomami”, bo to są wszystko rzeczy odkryte w ostatnich 100 czy 200 latach.
Owe przed-naukowe pojęcia płci były i są kulturowo zmienne, włącznie z przyjętą w danej kulturze, rozpoznawaną liczbą płci. Podobnie kulturowo zmienne są kulturowe normy płci.
Rzecz jasna nienawistna prawica, jeśli chce, doskonale rozumie rolę społecznej konwencji i fakt, że mocą tej konwencji słowa mogą nazywać rzeczy inaczej, niż to wynika z „materialnej rzeczywistości”. Przypomnijmy głośny przykład z naszego polskiego podwórka:

Możemy wyśmiewać Bosaka, ale być może to, co lewica powinna robić, to zacząć proponować, by ustawowo zakazać promowania „ideologii ryby”, której wyznawcy „negują biologiczne fakty o naturze tkanki mięsnej”? Mieszasz dzieciom w głowach opowieściami, że „ryba to nie mięso”? Do więzienia!
Bo to właśnie próbuje zrobić prawica w kwestii płci czy seksualności.
Niektóre kultury są ekstremalnie represyjne i narzucają ścisłe i binarnie rozdzielone normy, zależne od płci przypisanej przy urodzeniu. Inne są bardziej liberalne. W liberalnych demokracjach co do zasady społeczność zrzeka się prawa do narzucania komukolwiek, jak ma przeżywać, wypełniać, czy doświadczać własną płeć, jakkolwiek rozumianą czy definiowaną. Taki jest cel liberalnych demokracji: maksymalnie poszerzać sferę osobistej wolności, w tym wolności od narzuconych norm płciowych.
Konserwatyści prowadzą teraz autorytarną kontrrewolucję, której ogólnym celem jest zniszczyć wolność dawaną przez liberalne demokracje, a szczególnym zniszczyć wolności wywalczone przez ludzi, którzy odmawiają przeżywania swojego życia zgodnie z wcześniej przyjętymi stereotypami płci. Stąd kłamstwa, jakoby „nauka” opisywała ich regresywne wizje jako obiektywną rzeczywistość, a także obsesja, odzwierciedlona w dekrecie Trumpa, by wszyscy dostosowali się do tych regresywnych wizji:
„Ideologia gender” zastępuje biologiczną kategorię płci zmieniającą się koncepcją subiektywnej tożsamości płciowej, co prowadzi do fałszywego twierdzenia, że mężczyźni mogą identyfikować się jako kobiety i tym samym stawać się kobietami, i vice versa, oraz wymaga, aby wszystkie instytucje społeczne traktowały to fałszywe twierdzenie jako prawdę. Ideologia gender obejmuje ideę, że istnieje szerokie spektrum płci, które są niezależne od płci biologicznej. Ideologia gender jest wewnętrznie niespójna, ponieważ umniejsza rolę płci jako identyfikowalnej lub użytecznej kategorii, a jednocześnie utrzymuje, że osoba może urodzić się w ciele o niewłaściwej płci.
Bełkot o groźbach ze strony „ideologii gender” jest absurdalny, co widać, gdy spróbujemy zastosować analogiczne rozumowanie wobec innych kategorii. W biologii „rodzic” oznacza osobnika, który jest jednym z bezpośrednich przodków innego, nazywanego „dzieckiem” czy „potomstwem”, i który jest źródłem połowy, lub wszystkich, w przypadku rozrodu bezpłciowego, genów potomstwa.
Czy to znaczy, że pojęcia „rodzic” czy „dziecko” powinny mieć w prawie i obyczaju wyłącznie takie, doskonale zbieżne z „biologicznym”, znaczenie? Nie! Można być rodzicem w sensie prawnym, nie mając nic genetycznie wspólnego z dzieckiem: na tym polega adopcja.
Wyobraźmy sobie, że Trump wydaje dekret o „walce z ideologią adopcji”, uzasadnia go „promocją materialnej rzeczywistości rodzicielstwa” jako „niezmiennego genetycznego związku – od poczęcia! – między dzieckiem a rodzicami”, w efekcie każda adoptowana osoba staje się na powrót dzieckiem swoich rodziców biologicznych (być może patologicznych i przemocowych) lub sierotą, która musi wrócić do jakiejś placówki.
Czy tak samo czytalibyśmy u Sakowskiego, że „biolodzy od dawna wiedzą, że rodzice muszą być genetycznie spokrewnieni z dzieckiem”? Albo u Singala, że „Trump ma doskonale funkcjonalną definicję rodzica”?
Nawet gdyby uznać, że „istnieją wyłącznie dwie płcie”, że „mówi tak biologia”, z tego nie wynika, że nie ma osób transpłciowych, albo, że prawo i obyczaj nie może „płci” traktować i rozumieć inaczej, niż biologia.
A propos języka
Transpłciowość to niezgodność odczuwanej płci z płcią przypisaną przy urodzeniu. Pojęcie to wywołuję alergię aktywistów anty-trans. Wspominana wcześniej autorka Carole Hooven na łamach zawsze przyjaznemu transfobicznej propagandzie NYT pisała swego czasu:
Jak mogłeś zauważyć, „płeć” odchodzi w zapomnienie, a na jej miejsce pojawia się „płeć przypisana przy urodzeniu”. (…)
Ten trend rozpoczął się około dekady temu jako część rosnącego nacisku w społeczeństwie na emocjonalny komfort i unikanie obrazy – co niektórzy nazywają „safetyizmem”. „Płeć” jest obecnie często postrzegana jako słowo stronnicze lub niewrażliwe, ponieważ może nie odzwierciedlać tożsamości danej osoby. (…)
Przejście na „płeć przypisaną przy urodzeniu” może mieć dobre intencje, ale nie jest postępem. Nie jesteśmy przeciwni uprzejmości ani wyrazom solidarności, ale „płeć przypisana przy urodzeniu” może wprowadzać ludzi w błąd i budzić wątpliwości co do faktu biologicznego, tam gdzie nie powinno ich być. Nie ma też uzasadnienia dla tego określenia, ponieważ nasze tradycyjne rozumienie płci nie wymaga korekty – nie jest błędne.
Paradne: „nie jesteśmy przeciwko uprzejmości, uważamy jednak, że uprzejmość wprowadza w błąd, więc należy pozostać nieuprzejmym”. Do tego sprowadza się argumentacja Hooven.
Jaki „błąd” może wyniknąć ze stosowania języka, który zawiera pojęcie „płci przypisanej przy urodzeniu”? Konserwatyści przedstawiają to tak, jakby użycie tego sformułowania totalnie destabilizowało język. W rzeczywistości pod pojęcie „płci przypisanej przy urodzeniu” podpada to samo, co pod pojęcie „płci biologiczną”, z którą ci sami propagandyści nie tylko nie mają problemu, ale ochoczo nim szermują jako batem na osoby transpłciowe. Różnica nie dotyczy denotacji tych pojęć (tego, do czego się odnoszą w świecie rzeczywistym), ale sfery normatywnej: jak owe pojęcia są używane w celu budowania norm płciowych. "Płeć przypisana przy urodzeniu" jest narzędziem afirmacji osób, które czują niezgodność swojej rzeczywistej płci z tą przypisaną. "Płeć biologiczna" jest narzędziem negacji odczuć osób transpłciowych, której pragną transfoby.
Nie ma żadnej konfuzji wprowadzanej przez pojęcie „płci przypisanej przy urodzeniu”. Na odwrót: ten zabieg językowy wprowadza więcej jasności, bo pozwala w jasny sposób opisywać płeć z uwzględnieniem zjawiska cis- i transpłciowości, a więc pozwala precyzyjnie opisać płeć z uwzględnieniem występującego u ludzi fenomenu rozbieżności między płcią jako dającymi się łatwo obserwować fizycznymi cechami a płcią jako tożsamością i odczuwaniem danej osoby.
Prawica twierdzi, że pojęcie „płci przypisanej przy urodzeniu” wprowadza w błąd. Nie są jednak w stanie nigdy uczciwie wskazać tego błędu. Jest tak dlatego, że jedyny „błąd”, jaki naprawdę mają na myśli, to przyznanie, że osoby transpłciowe w ogóle istnieją.
Osoby transpłciowe istnieją
Tymczasem dowodu na ich istnienie dostarcza nie biologia czy medycyna, a coś innego: ich walka o rozpoznani i prawa. Filozofka Talia Mae Bettcher ładnie to wyjaśniła niedawno na łamach bloga Daily Nous:
Mając to na uwadze, pozwól mi zakończyć argumentem na rzecz istnienia osób transpłciowych — argumentem, że istniejemy w tym najbardziej podstawowym sensie (argumentem, który osoby transpłciowe dobrze znają).
Odstaw na bok dowolną teorię, jaką masz na ten temat — tożsamości płciowej, dysforii, jakkolwiek chcesz to nazwać. Odstaw to na bok. Ponieważ istnieje coś, co sprawia, że osoby transpłciowe decydują się na tranzycję. Zadaj sobie pytanie. Dlaczego ktokolwiek miałby przejść tranzycję? W tym świecie? Ryzykując rodzinę? Ryzykując przyjaciół? Ryzykując pracę? Ryzykując edukację? Ryzykując bezpieczeństwo? Ryzykując opiekę zdrowotną? Ryzykując miłość? Kto przeszedłby przez dezorientację i totalny chaos? Kto odważyłby się uczynić swoje życie praktycznie nie do zniesienia? Kto zapłaciłby za to ciężkie pieniądze?
Żeby zakraść się do łazienki i podglądać kobiety? Nie warto. Żeby doznać dreszczyku podniecenia? Nie warto. Żeby podporządkować się jakiejś ideologii? Nie warto. I nie brzmi przekonująco. Nie dla tych z nas, którzy na początku nawet nie mieli pojęciowych narzędzi, by zrozumieć, co się z nimi dzieje — bez pojęć, bez teorii, bez słów, które mogłyby wskazać drogę.
A teraz, gdy administracja Trumpa jest zdeterminowana, by zniszczyć osoby transpłciowe, musisz zadać sobie pytanie — dlaczego te osoby wciąż tu są? Dlaczego wciąż trwają, zamiast się poddać? Dlaczego nie wszystkie przechodzą detranzycję? Dlaczego wciąż walczą o to, kim są? Dla zabawy? Czymkolwiek jest ta rzecz w nas, nie jest czymś, co można zbagatelizować czy odrzucić. I nie zniknie łatwo. Bo będziemy walczyć. A fakt, że to robimy, jest najmocniejszym dowodem na nasze istnienie. QED.